niedziela, 4 marca 2012

Matce Bożej Łaskawej w podzięce cz.1

     Czarne chmury zgromadziły się nade mną, gdy usiłuję przebić się myślą do tamtych dni, kiedy Sanktuarium Matki Bożej Łaskawej było mi zupełnie nieznane. Minęły już trzy lata, kiedy pierwszy raz odwiedziłem kościół przy ul. Świętojańskiej. Był listopadowy wieczór... Błądziłem po ulicach Starego Miasta podziwiając tę część stolicy. Uwagę moją przykuła wieża świątyni stojącej obok archikatedry św. Jana. Wtedy pierwszy raz od wielu lat naszła mnie chęć by się pomodlić. Była to chęć spontaniczna i niepohamowana – zupełnie jak mój charakter. Zrozumiałem, że to rozumna siła pcha mnie do wnętrza tego szacownego miejsca.

     We wnętrzu zobaczyłem na tablicy ogłoszeń, że mam do czynienia ze świątynią jezuitów. Znalazłem również informację o Ignacjańskich Spotkaniach Biblijnych. Przystąpiłem do modlitwy z chęcią rozmowy z rozumną siłą, która mnie popchnęła do tego kroku. Jeszcze wtedy nie było nowych wrót, dziś ozdabiających wejście, a tak dobrze oddawały one moją własną kondycję. Mam wrażenie, że rzeczywiście każdy z nas przychodzi tam po to, aby dać się opatrzyć i uleczyć cudownej sile. Bardzo pragnąłem jej bliskości i ciepła, słów pocieszenia ale i radosnych, takich czysto ludzkich słów nie splamionych złowrogim znamieniem interesu, brudnej walki, jaką nie raz w swoim życiu widziałem. Wzrok mój spoczął na, wówczas nieznanym przeze mnie, obrazie. Przedstawiała ona kobietę w pięknej szacie trzymającą w dłoniach pioruny Bożego gniewu. Tam znalazłem od dawna nie odczuwany spokój. 


     Mieszkałem wówczas w mieszkaniu pewnej starszej kobiety na ul. Brackiej. Tam pojawiły się refleksje na temat niedawnej wizyty. Do tamtej pory wyraźnie separowałem się od emocji, dystansowałem się od swojego życia i od życia innych. Jeszcze w czasach studenckich, w dusznym drewnianym baraku na ul. Konarskiego, pamiętającym czasy władzy ludowej, ślubowałem samemu sobie, że będę zawsze i wszędzie, bez względu na okoliczności, poszukiwał prawdy o naturze ludzkiej. Temu celowi podporządkowałem swoją dotychczasową drogę. Była ona wyboista i nie raz zdarzały się potknięcia. Pośród różnych doświadczeń rodziła się tęsknota za ludźmi, z którymi czułbym się jak u siebie w domu, którzy dzieliliby ze mną chwile dobre i złe, pomyślne i niepomyślne.

     Dotychczas było różnie. Studiowałem historię w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego. Było to środowisko, z którym nigdy wcześniej nie miałem do czynienia. Pochodzę bowiem z Siedlec, miasta liczącego ok. 100 tys. ludzi. Życie tam dość mocno przypomina życie na wsi. Mocne więzi społeczne, tradycyjna obyczajowość, choć mocno nadszarpnięta przez transformację ustrojową. Trafiłem w miejsce mocno zlaicyzowane, o luźnej strukturze, w której promowano indywidualizm i samodzielność studenta. Głód relacji był ogromny, a jednocześnie brak propozycji zaspokojenia go. No i wszechogarniająca studentów wszystkich kierunków bieda.

     Sytuacja więc dojrzała, by podjąć poważną próbę zaspokojenia owego głodu i wpasowania się we wspólnotę, wejścia w jej życie. Chciałem również pojednać się z Bogiem. Przez wiele lat bowiem, na skutek klęsk rodzinnych i trudów doczesnych relacje z nim poszły w zapomnienie. Dlaczego? Bóg nie był, w moim rozumieniu, praktyczny i wychodzący z inicjatywą, a raczej mnożący przeszkody, bariery, bez pozytywnych wskazówek. Nie bez znaczenia było również wyrastanie w środowisku agnostyckim, w którym kariera, troski doczesne miały poczesne miejsce. 

     Moja pierwsza wizyta na spotkaniach biblijnych miała charakter sondy. Okazało się, że jestem elementem dosyć powszechnej „wędrówki ludów”. Dziś mógłbym ją scharakteryzować jako zjawisko dotyczące ludzi najczęściej młodych, którzy poszukują swojego miejsca w życiu, w związku z tym przechodzą od kościoła do kościoła, od wspólnoty do wspólnoty w poszukiwaniu formuły odpowiadającej ich sytuacji, niczym starożytny lud Izraela zdążający do Ziemi Obiecanej. Akurat natrafiłem na spotkanie dotyczące Księgi Wyjścia. Uznałem to za znak, wskazujący wyraźnie, gdzie powinienem osiąść. 

     Spotkałem tam ludzi o rozmaitych profesjach, najczęściej jednak pedagogów. Większość z nich uczyła bądź miała stały kontakt z dziećmi na poziomie szkoły podstawowej. Towarzyszyli więc nowym Polakom na początku procesu edukacji, gdzie umysły są najbardziej chłonne, ale też i wrażliwe. Spokojnie znieśli swój pierwszy kontakt ze mną. Po spotkaniu nastąpiła tradycyjna herbata przy ciastkach w osobnym pomieszczeniu, gdzie przycupnąłem na uboczu. Później się okazało, że trafiłem na grupę będącą w stadium formowania się, gdzie były żywe dyskusje na temat kształtu, jakie miało przyjąć owo zgromadzenie, jak to się mówiło „młodych dorosłych”. Jednak wielu z nich bardzo dobrze się znało, a przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Nawiązałem pierwsze kontakty, mógłbym powiedzieć, operacyjne.

     Pierwsze miesiące mojej tam obecności spędziłem głównie na obserwowaniu i słuchaniu tego co mówili inni. Było zresztą wiele trudności natury materialnej, które uniemożliwiały mi, nawet gdybym chciał, czynne włączenie się do życia wspólnoty. Były miesiące, w których przebywałem w swoich rodzinnych stronach i zjawiałem się jedynie na niedzielnych Mszach, będących przedłużeniem spotkań biblijnych. Wspólnota przywodziła mi na myśl społeczność hobbitów w Shire z książki J. R. R. Tolkiena, Władca Pierścieni.

     Nadszedł nowy rok, a wraz z nim nowe nadzieje i wyzwania. Zdobyłem pracę i życie pod względem materialnym się ustabilizowało. Mogłem systematyczne chodzić na spotkania, ba nawet wyjeżdżać na wspólne wyprawy. Zdarzały się też spektakle w operze, dobre filmy z morałem. Oczywiście przede wszystkim rozmowy w doborowym towarzystwie. Powoli lecz nieubłaganie postępował proces socjalizacji. Każda nowa znajomość, każda nowa informacja, każde nowe przemyślenie było wydobywane w trudnych warunkach niczym złoto w kopalniach Wenezueli. 

     Nieuchronnie powracały stare problemy, nierozwiązane sprawy, prowizoria domagające się uregulowania na dużo pewniejszym gruncie, a w końcu zwątpienia i zarzuty wobec Boga. Głód relacji, życia sensownego znowu zaczął doskwierać. Trwać w obliczu Boga jest niezmiernie trudno – doświadczali przecież tego prorocy. Znaki przestały być wyraźne. Pojawiły się bardzo denerwujące problemy z ich identyfikacją i interpretacją. Znowu z wolna zacząłem się osuwać w izolację, błagając na klęczkach o znak i bojąc się poprosić o pomoc. Postępowałem w swoich ciemnościach by spotkać się ze swym własnym demonem. Relacje z najbliższymi, po pewnym okresie poprawy, znowu zaczęły się zaostrzać. Podobnie relacje w pracy. Urząd, w którym pracowałem, regularnie nawiedzały chimery czarnych myśli nurtujących nie tyle mnie, co niektórych współpracowników. No i wszechogarniająca mgła obojętności, potrafiąca zdusić nawet najszlachetniejsze zamiary. Z perspektywy czasu mogę rzec, że źle odczytałem znaki czasu. Pozwoliłem sobie na fałszywy krok, którego skutki odczuwam do dziś. Modlitwa już nie przynosiła wytchnienia, a przypominała raczej walkę na arenie z coraz to innymi trudnościami. Zdaje się, że fachowo nazywa się to walką duchową – zjawisko nie nowe, choć wówczas pojawiające się w nowym kontekście. Znowu zbliżała się zima. Tym razem zapowiadała się sroga.  

CDN...

Grzegorz Wysokiński  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz