Jeszcze zanim znalazłem pracę pojawiły się możliwości przekwalifikowania. Uczepiłem się jej ponieważ zawsze chciałem być mówcą i dowiedzieć się więcej o stolicy, w której przyszło mi żyć 10 lat. Udałem się na kurs dla przewodników miejskich w nadziei, że Matka Boża Łaskawa pozwoli mi po jego ukończeniu znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, w którym będę pożyteczny dla innych i sam się odnajdę. Zabrałem się z zapałem do pracy. Egzamin skończyłem już gdy miałem inne zatrudnienie. Próbowałem się dostosować do zastanych warunków. Coś jednak poszło nie tak. Gdy skończyła się zima, musiałem się znowu zmagać z bezrobociem. Miałem tyle planów, tyle zamierzeń, a jednak znowu czekało mnie wygnanie. Znów pojawiła się cała seria pytań, co do których myślałem, ze nie będę musiał na nie odpowiadać ponownie. Trzeba było zapalić lampę, by z pomocą Matki Bożej Łaskawej podjąć starania mające na celu znalezienie człowieka, któremu będę potrzebny. Moja pozycja w grupie była dość niejasna. Ja sam zająłem pozycję obserwatora, co jakiś czas komentującego to, co się działo wewnątrz wspólnoty, bądź też na szerokim świecie. Czułem się w tej roli coraz lepiej. Pozostawała ona dla mnie oknem na świat. Tymczasem nastawała trzecia zima.
Dużo się zmieniało. Stary człowiek umierał, a rodził się nowy. Jedno było pewne – nic już nie będzie takie jak dawniej. Odczuwałem pewien żal wynikający z opuszczenia strefy komfortu; jednak rozpościerały się przede mną nowe widnokręgi, które zapraszały do eksploracji i twórczej obróbki. Bagaż doświadczeń składałem co pewien czas na karty mojego pamiętnika – nieodłącznego towarzysza mojej wędrówki od wielu lat. Przez cały ten czas coś się działo. Czułem na sobie dyskretny wzrok Kogoś i Czyjąś opiekę. Wierzę, że to była i jest Matka Boża Łaskawa z sanktuarium na ul. Świętojańskiej. Dziwnymi ścieżkami mnie prowadziła. Dotarłem do muzeum, w którym, jak mi się zdawało, już nic mnie nie zaskoczy. Zostałem wolontariuszem i od razu rzuciłem się w wir wydarzeń głodny życia w całej jego okazałości, starając się je przyjmować takie jakie jest, bez zastrzeżeń. Bardzo dużo ludzi i dużo wydarzeń przetoczyło się przed moimi głodnymi oczyma. Wykonywałem bardzo wiele najprzeróżniejszych prac od oprowadzania turystów po ekspozycji muzeum po prace porządkowe w archiwum. Niemal wszędzie otaczali mnie tacy sami ludzie w tym sensie, że byli przekonani o pełnieniu przez siebie ważnej misji. Zazwyczaj nie pobierali żadnego wynagrodzenia i pozwalano im podejmować takie zaangażowania, jakie akurat wtedy chcieli podjąć. Dzielili się chętnie swoimi umiejętnościami oraz wiedzą nie żądając wiele. Panowała więc szczególna atmosfera. Chyba się wiele nie pomylę, jeżeli określę to mianem wiecznego świętowania. W takiej atmosferze mało komu przychodziło do głowy narzekanie, kłótnie, puste spory o nic. Po prostu brakowało na to czasu. W takich warunkach odżywały marzenia i plany, odczuwało się wspólnotę, istne braterstwo dusz. Tam również nawiedzała mnie Matka Boża Łaskawa. Spotkałem osoby, dzięki którym dowiedziałem się, jak wygląda chrześcijaństwo poza granicami naszego kraju. Jedna z nich wykonywała piękną, a zarazem wymagającą benedyktyńskiej cierpliwości pracę, malując postacie 108 błogosławionych i męczenników. Przy okazji poznała mnie z kilkoma ciekawymi ludźmi, dzięki którym poznałem piękno modlitwy brewiarzowej w j. łacińskim. Ten szacowny stary język, który mi przybliżano na studiach, usłyszałem ku swojemu zdumieniu i radości w kościele św. Benona na Nowym Mieście, gdzie odprawia się msze w obrządku trydenckim. Zanurzyć się w taką modlitwę stanowiło dla mnie niewysłowioną radość. Matka Boża prowadziła mnie cały czas przez takie niespodzianki dbając z matczyną troską i czułością, abym nie stracił wiary i nie upadał na duchu. Wszak było tylu ludzi, którzy jakoś sobie radzili, mimo trudnych czasów w jakich przyszło nam żyć.